niedziela, 7 lutego 2016

dzieciaki

No i właśnie: czy „za naszych czasów” przesiadywanie z innymi dzieciakami na trzepaku, wspólne wychodzenie „na dwór” do pobliskiego parku, odwiedzanie podwórek przyjaciół ze szkoły nie były cudowne, szczęśliwe? Nie było komórek i cogodzinnej kontroli rodziców „gdzie jesteś?”, ale nie można powiedzieć, że byliśmy puszczeni samopas. Przy temacie „szczęśliwego” dzieciństwa należy również zauważyć procesy adopcji, które bardzo długo nie zaspokajały potrzeb opiekuńczych. Sztuczne pokrewieństwo nie miało na celu stworzenie domu rodzinnego dla osieroconego dziecka, lecz zabezpieczenie majątku przysposabiających. W epoce przedprzemysłowej przemieszczanie się dzieci między rodzinami było zjawiskiem powszechnym. Z resztą traktowanie dzieci adopcyjnych jako siły roboczej było obecne bardzo długo. Więc można postawić pytanie „O co właściwie chodzi z tym macierzyństwem?” „Czy dopiero teraz, w czasach, kiedy ludzie stają się bardziej otwarci na informacje i są właśnie zabiegani, wykształciła się więź emocjonalna między rodzicem i dzieckiem?”
Zgadzam się jednak z „clou” Twojego artykułu, iż w porównaniu z dwoma poprzednimi generacjami obecni rodzice dużo więcej czasu/myśli/energii ładują w organizację dzieciom czasu, pochylają się częściej i z większą uwagą nad ich emocjami, wspólne relacje są bliższe, jakby poważniejsze lub nawet bardziej „partnerskie”. Banalny przykład: obecnie nie znam rodzica, który kategorycznie kazałby dziecku posiłek „zjeść do końca”, gdy to nie ma na to ochoty.
Moje dziecko ma 5 lat i chodzi już na taniec, dziecięcą yogę, pianino i ma regularny trening gry w golfa. Tylko czasem pytam się, czy trzepak był gorszy?